Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dniom niewola towarzyszyła, a lata wydawały się na zawsze przyobiecane wolności!
Niebo błękitno-złote, u roziskrzonych brzegów z ziemią połączone, na środku aż przetarte od blasku. Po prawej stronie za półkolem bladych piasków nadbrzeżnych szeleści lekko rzeka i garsteczkami fali odmierza ciszę dnia. Po lewej w cieniach lasu wilgotny głos ptactwa nawołuje stokrotnie.
Prócz żołnierzy, jak sine osty rozłożonych na wzgórku, nikogo nie widać w lśnieniu drzew i łąk. Tylko małe, bystre owady świecą swą pracą w słońcu.
— Dawać tu Rostowicza — ryczy znowu gromada.
Spytałem siedzącego obok mnie sierżanta Trepkę, co to za nowy okaz ten Rostowicz!
Trepka uniósł się z pnia i huknął w rurkę zwiniętych dłoni: Rostowicz!
Głos poszedł szparko lasem, skupiska żołnierzy przycichły. Z głębi zagajnika dał się słyszeć łomot, jakby spłoszone zwierzę dążyło gwałtownie przez gąszcz. Po chwili wyszarpnął się z pomiędzy sosenek niski, krępy żołnierz. Szedł pod słońce, twarz miał zmarszczoną od blasku.
Spieszył się i ociągał zarazem. Miało się wrażenie, że łydki osiadają mu w kostkach, uda w kolanach, cały korpus w nadmiernie szerokich biodrach, a czarna głowa na nieobrotnej szyi ciągnie naprzód, lecz nie może wydołać.
W połowie drogi przystanął.
Zauważyłem, że mundur na piersiach Rostowicza wypręża się pod niespokojnym oddechem, a dolną naprzód wysuniętą wargę powleka błyszcząca ślina.