Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pami płomieni, z których pędził sznur iskier w głąb nocy pod wypukłe chmury, jakoby dęte z popielatego szkła.
W tem ochrypły dzwonek drzwi aptecznych jęknął żałośnie, zdyszany pomocnik w długim białym kitlu wyskoczył na środek drogi.
— Narazie jestem tam niepotrzebny. Ale szanowni panowie, przyznać trzeba, że to nie żarty. Pierwszy raz widzę... Ho, ho, ho!... — dyszał wystraszony. — Musi być, panowie, ból przy takiej historji!... Wszystko trzeszczy w kobiecie! Na tę intencję właśnie! — wyciągnął z kieszeni butelkę i kieliszki.
Spojrzeli na niego wzgardliwie.
— Dlatego się pan pierwszy kłaniasz kobiecie na ulicy, nie ona panu, młodzieńcze, dlatego ją w rękę całujesz, że oto teraz trzeszczy — warknął rejent i jeszcze szczelniej otulił szyję kołnierzem.
Z jeleniego pokoju snuł się jęk lękliwy, pełen skargi, niby mała, niezdarnie nucona piosenka.
Matadory utkwiły oczy w ziemię. Płochy kosmyk ciemności pełgał przez drogę, z brzegu na brzeg.
— Więc nic z tego? — Pomocnik wahał się, czy ma rozdać kieliszki i rozlewać wódeczkę, czy schować wszystko.
Ksiądz tupnął dyskretnie śniegowcami, zatarł ręce i ciepłym swojskim głosem przemówił:
— Skoroś pan już na tę intencję przyniósł...
Z jeleniego pokoju dobiegła znów, aż tu, fala roztrzęsionego głosu.
Przysunęli się razem, blisko, niby w obawie, ramię do ramienia. Pomocnik trzasnął z palców na cześć