Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie wyszły. Chłopcy się zbuntowali, że ich wcale nie słychać, bo wszystko bezczelnie zjadają trąby.
Trochę powodzenia osiągnęła rejentowa, dzięki ogromnej sile głosu, a także — dzięki rejentowi. Stał w pośrodku sali i karcił surowem spojrzeniem każdego nieuważnego słuchacza. Nie wahał się też na rozmawiających brutalnie sykać.
Pani Anieli zdawało się jeszcze, że możnaby uratować raut niezapowiedzianym w programie, ale zawsze gotowym numerem pomocnika. Udawał znakomicie „żydka w aptece“. Dał się ubłagać, chociaż robienie żydka w kostjumie trefnisia uważał za bardzo niebezpieczne.
Przewidywania sprawdziły się. Podczas całego „żydka w aptece“ głośno ziewano na sali. Pomocnik, zeszedłszy z estrady, oświadczył pani Anieli, że jej tego nigdy nie zapomni.
Wyrwała się gwałtownie ze swojej grupy. Wyszła na środek i śmiałym, stanowczym głosem obwieściwszy gwóźdź programu, czyli wentę — bez ukłonu, bez uśmiechu minęła wszystkie pokoje, nawet głowy nie chyląc pod gwiazdami z zieleni, jakby kroczyła przez bezkresną, bezludną pustynię.
— Panom się może zdaje, że zabawa nie idzie? — Zatrzymała się pomiędzy palącymi w korytarzu, gotowa na wszystko. Tak, tu ich było pełno, ale tam, na sali, gdzie wołał święty obowiązek, tam świecili nieobecnością!
— Świetnie idzie, — warknął ktoś z pod ściany.
Ogniki papierosów lśniły w mroku, jak błyszczące robaczki. Nad przedsionkiem, wysoko, po całej klatce