Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nego żakietu, grzał się „cynicznie“ o chłodnawe kafle.
— Nie martw się pani — powiedział najspokojniej.
Herbata wszędzie stygła niedopita. Kupeczki mięsa krzepły na talerzach. Cały „gwar“ nie dawał więcej głosu, — niż gdy w kominie późnym wieczorem dogasają sadze.
— Coście tu z nimi przez ten czas zrobili?!... — napadła na doktora.
Ludzie, jak w swoich miejscach przylgnęli ciemną plamą, tak trwali już niezmiennie.
Możnaby było zwarjować od żółtych wielkich łat podłogi!
Oficerowie skupili się pod ścianą. Ziemianie wedle stołu, nakrytego czerwonym pluszem, dokoła dentystycznej lampy. Mieszczanie przy muzyce.
Poskoczyła co żywo, najprzód do oficerów. Przed nimi cały świat! Żeby się znajomili, żeby się nie dawali!
Ale jej powiedzieli, że ziemiańskie progi są za wysokie na ich oficerskie nogi.
Pani Aniela nie dawała tak łatwo za wygraną. Dygała swobodnie, przemawiała junacko. Nawet łokciem w „sceniczny sposób“, jak kiedy się gra „kumę“ — trąciła kapitana.
Spoważniał, salonowo poprosił ją na chwilę rozmowy objektywnej i całą rzecz wyłuszczył:
— Niech pani patrzy, siedzą przecież w płaszczach. Boją się zapewne, że im skradniemy futra.
— To nieporozumienie! — Podkradła się pieściwym krokiem ku rozważnym ziemianom.