Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu pokazała, choć miał na stajni cztery, każda z osobna i wszystkie razem lepsze. I pokazała mu wszystkie najbezbronniejsze uśmiechy i położyła mu cicho, nisko, jakby pod same stopy zabłoconych bucisków, potulne swoje słowo: nam się trudne wydaje, a dla was, gdy zechcecie, jest to poprostu niczem.
Ach tak — panowie ludzie.
To znów ksiądz z różnemi strachami i słuchami. To jeszcze pani rejentowa!
Stawała na estradzie, by akustykę głosem wypośrodkować. Dwaj rudzi synkowie, jak czerwone wiewiórki, latali wokół gaju, szkoła się trzęsła od grobowych słów Agamemnona, a chłopcy pośród drzewek wrzeszczeli wniebogłosy, „że tu, — od nich, — zupełnie nie słychać“.
Pomocy żadnej znikąd. Ożarowska szyła sobie swą „noc“, Stanisława, z Kujonem i z aptekarzem, we troje wodzili się po gmachu bezwstydnie, rejent zjawiał się rzadko. Stawał na środku sali i dowodnie wróżył o wściekłości przeciwników, oraz o przyszłej, polskiej „nagiej prawdzie w drzewie“.
— Gdy siedzę u Wenty, panie doktorze, to wiem u kogo siedzę — skarżyła się pani Aniela. — A gdy z wami wszystkimi mam tutaj do czynienia?!
— Więc, gdzie pani ostatecznie myśli zamieszkać? Na strychu, czy w obórce?
— Wnet już nigdzie. Zaraz po balu wyjadę stąd w świat.
Doktór siedział w kucki na rulonie dywanu i kiwał głową miłosiernie. W świat niema co wyjeżdżać. Świat jest wszędzie.