Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

my tu z sił opadamy, złorzeczyć chcemy, oni tam, gdzieś, w nieznanym mroku myślą za nas i cierpią.
To też, gdy po wielu listach, zanoszeniach, powiadomieniach, odnoszeniach doszło w zimowe popołudnie do stanowczego, „gremjalnego“ posiedzenia w sprawie balu i lokalu, — była swego pewna.
Nie straszył jej wcale zestawiony z kilku małych długi, poważny stół, za którym siedziały powagi i radziły. Czuła, że przekona każdego. To nic, że w zaciętej oschłości, nie zwrócili uwagi na ubiór sali, umajonej „świerczyną“, wyposażonej w muszlowe popielniczki, przygotowanej do poważnych obrad nietylko pod względem ciepła (piec własnoręcznie w porę zakręcony), ale i oświetlenia (wyprawowa lampa z pudełkiem zapałek na włóczkowej serwetce). To nic, iż nie wiedzieli, że maiło tę salę młode pokolenie, ich córki i synowie, którzy nawet w tej chwili stukają młotkami na dole w salach przyszłego balu.
— Nowe pokolenie jeszcze raz zrzuci okowy — oto, coby krzyknąć należało wobec zawiłych wywodów.
Ciche, jakby zakurzone słowa księdza sypały się bez przerwy. Szeroki, hebanem pod słońce lśniący tors sutanny oddychał miarowo, wbita między czarne ramiona głowa mieniła się gładzizną słoniowej kości. Im zdania były trudniejsze, tem rozumniej dyszał siedzący obok księdza wódz Straży Ogniowej, pan Gomółka, tłusty, olbrzymi, z uszami ulepionemi jakby z gęsiego smalcu.
Odęci ciepłem, ziemianie coraz srożej trzaskali ze swych kosmatych palców.
Ale nie wszystko było jeszcze stracone! Naprzeciw