Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się ma wielkie dzieło na widoku, lepiej się celem ostatecznym nie zabijać, nie dręczyć, nie pytać, a patrzeć, co przez palce, jakie łzy, biedy i nędze przez palce przeciekają?!...
Na tych korytarzach czarnych spotkała w kątach, w pyle zakamarków mnóstwo drobnej biedoty. Grzało się to biedactwo, niby szare pajączki w wystygłem cieple murów. Zabrała dzieci, bez celu, gdzież je odprowadzi? Prowadziła za sobą bez żadnej doraźnej nadziei, a tymczasem w drzwiach, przy wyjściu, spotkali — samego pułkownika.
Wracał z ćwiczeń, czy innych prac zimowych. Zaśnieżony, soplami lodu obrośnięty, wyglądał chyba, jak zbrojny bożek mrozu. Zapytał uprzejmie, gdzie nazbierała tyle tych „małych bębnów“, wysłuchawszy, chwycił się za głowę i zarżał wesoło, śmiechem dzielnej władzy.
— Pozwólcie państwo ze mną! — pognał szarą hołotkę przed sobą do kasyna.
Tu miała pani Aniela szczęście przekonać się na własne oczy, jakie to owoce wydał bukiet nieśmiertelników. Na jej intencję poczęstowano bezdomne dzieci sutym podwieczorkiem. A gdy poprosiła, by w osobie pana pułkownika cały pułk chciał pamiętać, i może się przyczynić do małego święta, które — z racji waszej tu gościny, sfery miejskie pragną wnet urządzić...
— Dobrze, pomyślimy i co się da, zrobimy — odpowiedział surowo pułkownik.
— Nam się coś trudne wydaje — zakończyła skromnie, — a dla was, gdy zechcecie, jest to poprostu niczem.