Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Agamemnona. — Pani rejentowa stanęła natychmiast pod ścianą i, mimowoli zakrywszy tyłem olbrzymią sylabę „ŻY, tak, że tylko JE POLSKA“ sterczało jej z pod ramienia aż do kąta pokoju, — poczęła deklamować.
Piękny wiersz przypominał Anieli „z wypisów o pewnej roślinie“, która kwitnie raz na sto lat, wybuchając z hukiem wystrzału armatniego. Mogło się zdawać, że deklamatorka pęknie zaraz. Wiersz zyskiwał na tem wiele grozy, zwłaszcza, że obliczało się przecież ten utwór, — na ludzi czynu.
Drzwi strzeliły niespodzianie, wszedł rejent z odgniecionym ze snu policzkiem. „Tylko co“ obudziła go deklamacja.
Wsadził obie ręce do kieszeni spodni, w oczach rozprzędło mu się najtkliwsze wzruszenie. Wskazawszy żonę głową, rzekł: — Lwica. Nasz najmłodszy chłopak całkiem do niej podobny.
Moment ten wykorzystała śmiało pani Aniela: — Więc bierzemy Grób Agamemnona, — ale, — cóż komu z poparcia, jeżeli nie ma się gdzie z tem poparciem podziać?...
Rejent nie rozumiał i dalej patrzył w mętne okna, jakby na małej kostce bruku szukał jeszcze podniosłych tonów deklamacji.
Wtedy pani Aniela przyrównała się z całem swojem przedsięwzięciem do ptaka na gałęzi.
— Musiałaby to być bardzo gruba gałąź.
— Nie należy, panie rejencie, rozumieć dosłownie. — Zarumieniła się. — Chodziło w tej alegorji o lokal, — o pomieszczenie.