Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Przymierze serc i inne nowele.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na laskach, otulili szczelniej i, tyłem odwróceni do wiatru, czekali.
Nie był to wielki płacz, raczej nikłe szelesty, jakby się tarł pośród żwiru mały skrawek papieru.
— Będziesz to pani miała urządzone, ale nie siedź pani, jak dziad, na kupie kamieni! — zapiał nagle rejent.
Nikt się nie spodziewał podobnej sceny. Laska rejenta stukała, głos mu się burzył i rwał w piersiach. Małe nóżki tupały raz za razem. — Będziesz to pani miała urządzone, ale nie proś nas pani!
Doktór w imieniu reszty towarzystwa pragnął podziękować.
— Nikt nie dziękuje — wrzasnął rejent, — i wogóle, — ani jednego słowa!
„Pozbierali“ ją z kamieni. Wobec drażliwego stanu sprawy, nikt już nie wracał do wiadomego tematu. Pani Aniela szła pokornie ztyłu za wszystkimi. Nareszcie dobrnęli do pierwszych domków miasteczka, łatanych ciepłem złotem zamarzniętych szyb. Pomocnik chciał skręcić, odszukać dorożkarzy, którzy w tej stronie mieszkali, i za bezczelny zawód „nakłaść im po pysku“.
Nie pozwoliła na to Ożarowska. — Może pan sobie z równym skutkiem załatwić kiedy indziej.
Nikt nie poparł projektu pomocnika. Wszyscy musieli wykazać skupioną uwagę, która po takiem wzruszeniu należała się rejentowi.
Szedł środkiem gościńca, prosto przez błoto, jak człowiek owładnięty wyższą myślą.
Rozstali się przy aptece, w świetle zielono-czerwo-