Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jak tam, w twierdzy krakowskiej, — brakło Dąbrowie zrazu oddechu.
Ta gęba! — myślał, wnikając z lubością przerażenia w symetryczne kąty twarzy Barcza, — ta gęba — to jest właśnie panowanie.
A on, Dąbrowa z furczącą chrząstką w nosie, to tylko pomsta, chłop...
— Złodzieja stawiacie przy chlebie — rzekł.
— Cienki to chleb — odpowiedział ironicznie Barcz. — Patrzeć trzeba, byśmy innego, zgoła obcego wypieku, jeść nie potrzebowali...
Rozwinął przed bezmyślnem spojrzeniem Dąbrowy całą machinację Krywulta. — Cacusie na nas dybią. Więc generale, was, jako stróża stolicy i bezpieczeństwa tych naszych ludowych surdutów panujących... Żebyście był, — niby oko przy mózgu. Kwatera na Zamku, okna dają na Wisłę. Z tradycją, — lokal zowie się „Pod blachą.“ Gdzie książę Józef po Moskwie odpoczywał. Odpowiedzialność historyczna.
Historyczna... A jeżeli? — Bo nagle uczuł Dąbrowa, że mimo nieproszone nagrody, trzeba te sprawy wszędzie siać, protegować, rozpowiadać. — A jeżeli ta historyczność przestanie naprzykład, obchodzić ludzi?
— Nie będzie nas już wtedy.
— No to dzieci nasze będą.
— Ja nie mam dzieci.
Istotnie, teraz dopiero, znów od tak dawna, przypomniało się Barczowi, że ich nie ma. Ta myśl miała swój kształt osobliwy. Niejako własną formułę plastyczną. Widział wtedy zawsze swą żonę, nago, na