Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W komendzie twierdzy praca szła normalnie. „Rozbebeszeni“ oficerowie tkwili przy aparatach; przed drzwiami każdego referenta gniotła się leniwie czarna ciżba cywilnych petentów.
Barcz mijał to wszystko na czele swej świty obojętnie. Nie odpowiadał na ukłony ani pozdrowienia, wpatrzony w jakąś — wyższą od rzeczywistej — przestrzeń.
Zprzodu dzwonił przed nim ostrogami adjutancik, głośno, zbożnie, niby przed monstrancją.
I tak, ścisły, prostokątny, jakąś sobie tylko dostępną nieśmiertelność wszędzie widzący, — wszedł pułkownik do apartamentów Dąbrowy.
Pułkownik Dąbrowa czekał w pierścieniu najbliższych oficerów oraz kilku ujeżdżonych dostatecznie tuzów miejskich, pod portretem glansowanego cesarza, blady jak płótno, historycznie wsparty na biodrze.
Barcz zatrzymał się. Podczas, gdy oficerowie stawali za nim z krzepkim trzaskiem obcasów, — badał wzrokiem otoczenie.
Wszyscy tu byli w odznakach, z gwiazdkami na epoletach, każdy z piersią wielokrotnie przebitą żelaznemi dżetonami.
On jeden, — bez odznak, — wysoki, cichy, — z szarości, z ubóstwa, z pokrzyw żołnierskiego łachmana utkany.
Zaległa zupełna cisza.
Wreszcie Dąbrowa nie wytrzymał i rzucił w nią czarnemi dziurami nosa dwa głośne, srogie prztyki.
Policzki Barcza nabiegły czerwienią. Wyprostował