Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

między kusemi firankami ubóstwa, wśród glinianych doniczek codzienności, po czarnych dziurach strychów, z których płaskiemi ramionami wymachiwała bielizna.
I czekał, aż się krzyki same wyczerpią, — dopalą.
Lecz zapał nie ucichał.
Delegacja ochrypłych podoficerów dostała się na balkon. Chcieli mieć pułkownika między sobą. Wszyscy razem odprowadzą go na stację.
— Wszyscy razem, — przeliczył ich uprzejmem spojrzeniem.
Szli więc rudemi ulicami po ostrych kamykach, naprzeciw czarnego śniegu spalenizny.
Barcz bez czapki w grubym płaszczu, wkoło zaś, niby od środka gwiazdy głośne promienie, — szeregi rozkrzyczanych żołnierzy.
Wspomnienia oprzędły pułkownika najdziwniejsze, rachunek się układał. Od czasu, gdy jako młodzieniec stał, nieomal że na czele robotniczej rewolucji, — przez wszystkich mężów narodu, którzy mu kamienie ciskali pod nogi, — aż do osobistych przywiązań sentymentalnych.
Żona, — matka — brat...
Postanowił nie myśleć o tem, lecz czujniej władać chwilą. Należało bowiem każdej nowej gromadzie żołnierzy, która podsuwała się bliżej, — okazywać świeżą ponętę oceny i przywiązania.
— Tak, pułkowniku, — unosił się w jazgocie głosów Rasiński, — jest to zakończenie biegu większego może, niż maratoński!
Zatrzymano ich przed rynsztokiem, na skręcie ulicy.