Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pośpiesznie dopinał żołnierskiego pasa.
— Czy już? — zapytał, czując, że mu się przypatrują tak właśnie, jak spoglądają ludzie na udały owoc swej ciężkiej pracy.
— Już. Już...
— Proszę panów ze mną!
Swobodnym krokiem wyszedł przez szpaler wiernych oficerów na balkon.
Z ciżby żołnierskiej strzelił przeciągły okrzyk.
Gorące tchnienie pożaru słaniało się po placu i biło czerwonem skrzydłem jasności, — że tłum, to się wyłaniał z mroku, to gasł doszczętnie.
Gdy ujrzeli nad sobą swego wodza... Świetlisty gzyms profilu przez pół czerwienią zachodu, przez pół nocą zalany... Z płomieniem włosów nad czołem, z krwawemi szkłami na oczach, odzianego w szorstki łachman szeregowca, — wszelką miarę radości przebrali.
Barcz patrzył na nich z góry, świadomem spojrzeniem, które uśmiecha się do masy, nie widząc poszczególnego człowieka. Rozumiał, że z piersi tych starych żołnierzy i spiskowców wydziera się potrzeba doraźnego zadośćuczynienia. Wiedział, że to jest pierwsza chwila ich triumfu, po czterech latach wojny. Wiedział lepiej, niż oni, ilu z nich nie dożyło tej skąpej nagrody, a ilu może już jutro cieszyć się nią przestanie.
Przypuszczał, że gdyby teraz do nich przemówił, — uszczęśliwiłby wszystkich. Ale chcąc dalej mnożyć swój zarobek w masie żołnierstwa, — milczał.
Błądził wzrokiem po piętrach przeciwległych domów,