Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/438

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Poco? — Moje życie, panie generale, albo cudze, albo nasze? — Pyć stulił się cały i na sobie samym spoczął rzewnie. — Moje, cudze, mojej matki, albo nasze? — Żeby za lat dziesięć, dwadzieścia, z każdą chwilą — było coraz łatwiej... Pod każdym względem. Więc żeby tornister był praktyczniejszy. Albo, — żeby łatwiej znieczulano. Albo co tam trzeba w sprawie uzupełnienia tablicy pierwiastków chemicznych. Albo, — żeby, jak będziemy wracać kolejką, nie przesiadać się już, a prosto. Ułatwienie — ułatwienie. Żeby ten nieznany nam, obojętny człowiek, który będzie z jakiegoś powodu szedł za lat trzydzieści, czy czterdzieści, naprzykład przez plac Zbawiciela, — żeby nie potrzebował gonić, dyszeć. Lecz żeby odrazu, krótszym sposobem mógł znaleźć wygodniejszą komunikację. Wieczne ułatwienie...
Słowa te, mżąc dokoła Barcza, kluczyły łatwo z szarej figurki, co niby słupek kurzu chwiała się niepewnie nad rozpłomienionym krzakiem.
— A praktycznie, praktycznie, — siepnął się generał.
— Praktycznie? Żeby za lat piętnaście, czy też, jeżeli pan generał łaskaw, trzydzieści... Kiedy znów będzie tu któreś tam święto strażackie, — albo inne... Może bardzo ważne? A może ważne nawet, lecz głupie. Żeby można... — Major rozejrzał się dokoła.
Przez korony drzew płynęły już cienie wieczoru, las mętniał, tylko jeszcze na skraju, w ogrodzeniu pod dębami, tańczyły szybkie pary w krwawym prostokącie słońca.