Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/437

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pyć zerwał się, rzucając cień zachodu przed siebie, na Barcza.
— Nie milczno pan znów zanadto, panie Pyć! Bo pan dużo możesz tu mieć do powiedzenia. Dużo... Dużo...
— Ja, — dużo?
— Najwięcej. Może wszystko. W pierwszym rzędzie, że, — poco?? Niby, poco?...
— Jakto, poco? — chuchnął Pyć ku kruchej czerwieni krzaków.
— Bo jeżeli pan weźmiesz pod uwagę tę nudną a straszliwą ofiarę z poszczególnego życia? Z osobistego życia? Czy, w danym razie, — z mojego życia?
— Ja już szukam, jak Pietrzak doszedł do tych planów mobilizacyjnych, a pan generał tamto jeszcze łaskawie rozważa. Jakże „poco“?... — Szare oczy Pycia poszły po lesie, przez młode, wieńczone smagłym liściem ciała dębów, przez gotyckie korony sosen, wdół, na barwną rzeszę taneczną, niby garść paciorków, mrowiącą się w kotlinie. — Poco, panie generale?
— No tak, — huknął Barcz na cały las. — Poco?! Rozumiesz pan?!? Poco tyle mordęgi, tyle życia mojego, cudzego, — żeby co?! — Splot żył wystąpił mu na skronie. Tajony ogień wewnętrzny buchał teraz jakoby z serca, czy z samego żywota na twarz i ślepił oczy krwawym oparem.
Generał tłukł butami po ziemi i pruł srebrną ostrogą (dar którejś dywizji) ściółkę leśną. Kruche liście dębu, igliwie, proch wrzosów, chrupkie szczęty paproci kurzyły dokoła, niecąc woń świeżego butwienia i rozkładu.