Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/432

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kilku smug pyłu, niż sprzętów, czy przedmiotów rzeczywistych.
— Ja tu śpię, panie generale, — mieszkam w biurze.
— A gdybym was, Pyć, dziś nie odwiedził, cobyście robili po południu?
— Cobym robił? Spałbym do jutra rana. Zawsze niedziele przesypiam.
Dopiero koło drzwi, gdy już wychodzili, zapytał:
— A jeśli można wiedzieć, gdzie jedziemy, panie generale?
— Do Erneścina. — Na wycieczkę.
— Na wycieczkę — powtórzył Pyć, depcząc posłusznie za Barczem.
Zjadłszy obiad w barze przy dworcu, ruszyli podmiejską kolejką, pogrążeni w niedzielnym hałasie tłumów.
— Nigdyby mi na myśl nie przyszło, — przypomniał sobie Barcz — że pan tak mieszka.
Stali w korytarzu wagonika, przy oknie, grzani od tyłu ruchem przeciskających się pasażerów.
Szeroki oddech zżętych już pól niósł się naprzeciw pociągu, głaszcząc wysunięte twarze.
— Wogóle, pan się tak urządza, majorze, że prócz rzeczy służbowych nic się o panu nie wie. Wiem z pańskiego prywatnego życia tyle tylko, żeś pan dał w pysk dyrektorowi gimnazjum i że z tego powodu matka pańska umarła.
— Bo cóż, — odpowiedział Pyć, gdy wysiadali — bo moje życie prywatne jest tak zwykłe.
Nie mogli sklecić rozmowy. Zresztą Barcz sam zrywał ją teraz ciągle, ogarnięty nawałem bolesnych wspomnień.