Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/431

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cze ściekł nakazaną widocznie formułą: — Jaśnie pani wyjechała.
Barcz długo namyślał się w pośrodku pokoju. Wreszcie wypchał mocno papierośnicę, pozamykał wszystkie okna, wdział płaszcz połowy i, depcząc stanowczo po schodach, wyszedł na miasto.
— Co tu się dzieje? — zapytał, znalazłszy się w pokoiku Pycia, uderzony zatęchłym mrokiem lokalu.
Major siadł na łóżku. — Co się dzieje? — trzepał polepionemi ze snu powiekami, — rozkaz, panie generale, tu się nic nie dzieje. Śpię sobie.
— Ten byk śpi — huczał Barcz, podnosząc storę i otwierając okno. — I byczy się w niedzielę!
Pyć poprzez niebieską koszulę nocną czochrał się po żebrach i pod łopatkami. — Wielki zaszczyt ze strony pana generała.
— Byk, koń, — przedrzeźniał Barcz coraz słabiej. Dobry humor bowiem ustępował miejsca żałosnemu zdumieniu. Rzeczony koń, na pościeli żelaznego łóżka rozpostarty, nie do czworonoga był podobny, lecz do wyskubanej ptaszyny.
— Wstawajcie, majorze, jedziemy.
— My zawsze jedziemy, panie generale.
Barcz odwrócił się, by nie patrzeć na kosmate piszczele oficera, pętające się w zleżałych portczętach. Wolał „łaskawie“ czytać tytuły jakichś obojętnych książek. Czy też martwem spojrzeniem przeglądać urządzenie pokoju.
— Pan tu chyba nie mieszka na serjo, majorze? — Całość umeblowania bowiem sprawiała raczej wrażenie