Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/430

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Barcz gwizdnął przeciągle.
Świst szybko przeminął w ciszy stanisławowskiego skrzydła, ustępując ściekaniu kropel przy niedokręconym gdzieś wodociągu. Mlaskały w metalowej muszli, niby lepkie, bierne pocałunki.
Generał zawołał ordynansa, kazał szczelnie dokręcić kurek i wogóle na wszystko uważać. Powróciwszy do siebie na górę, rozłączył telefon. Jak zawsze, gdy pragnął dojść do ładu z samym sobą.
W miarę golenia się, kąpieli, ubierania... Mimo befsztyka i codziennej porcji „trawiennych“ owoców, mimo gazet, które przy niedzieli nic ważnego nie przynosiły a o „naszym świetnym generale Barczu“ tyle tylko, że będzie obecny na jesiennem derby, — niechęć przepełniła generała.
Starał się jej zapobiec drobnemi dobrodziejstwami.
Oto nie zabił muchy wlokącej się gnuśnie przez szeroką kartę notat. Dał wolne aż do wieczora obu ordynansom.
Co jeszcze?
Szybko włączył aparat i jął się gwałtownie dobijać o stację zamiejską.
Serce mu młotem zabiło na dźwięk słowa „Przedmurze“.
Nareszcie połączył się z willą Hanki.
Odpowiedział stary kamerdyner: — Jaśnie pani niema w domu.
Barcz tupnął. — Tu mówi generał Barcz!! Nie poznajesz mnie, stary trutniu?
Wielki szacunek zachrobotał w słuchawce i raz jesz-