Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/427

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się jęła z kilku kwadratów posadzki obok starego, zielonego zegara. Przy którym wtedy, nieskończenie dawno, siedziała Jadzia podczas ulewy.
Barcz zrazu chwytał tylko znużone szelesty liści. Lecz niebawem cisza szemrząca urosła do tak dźwięcznych rozmiarów... Jakgdyby z samej duszy jego tężyły się w noc czarną ramy proste, aż niepochwytne, tak gładkie. Ich sztywna oschłość zaprowadziła stanowczy ład w spojrzeniu generała.
— No więc, — rzekł głośno, pośród spiętrzonych na biurku gór papieru — odkupiliśmy już nasze winy?
Gorzko uśmiechnięty jął pracować. Po pewnym czasie usłyszał, że drzwi na dole otwarto. Zapewne matka z herbatą. Lecz nikt nie przyszedł. Barcz pogrążył się całkowicie w skryptach.
Praca miała dziś swój osobliwy charakter. Po tylu wstrząsach dnia, zdawała się mgłę jakowąś rozsuwać, wiodąc umysł w dziedziny rzetelnego pożytku, który niczemu już nie służył, lecz trwał sam w sobie...
Barcz oderwał oczy od papierów — i ledwie zapanował nad sobą, by nie krzyknąć.
Naprzeciw siedziała matka. Jej stare oblicze trwało bez ruchu. Wodniste oczy tonęły w źrenicach syna.
— Także mama wymyśla niespodzianki!
— Co to ja chciałam powiedzieć?...
— Herbatę mama pewno chciała dać?
Gdy wróciwszy z herbatą, znów usiadła na dawnem miejscu, spytał:
— Co mama chciała powiedzieć? Widzi mama, że pracuję, prawda?