Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/413

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

podmuch. Małe dłonie jakgdyby ściągać jęły i motać nad cienkim blaskiem kart długą, zawiłą nić.
— No więc? — zachrypiał Barcz.
Ruch rąk majora ustał. — To się samo ułożyło — szeptał Pyć. — Samo się ułożyło. My nic... Bo co my?... Stąd — dotąd — i naprzód. Nie?... Któryż z pomiędzy nas ma czas na coś innego? Wszystko inne, — miękkość. Nie? Miękkość — czułość... Porcje czułości, — mżył Pyć, niczem ptak w skrzydła, chowając głowę w podniesione ramiona. — I koniec, panie generale.
Barcz nie chciał, żeby to był koniec. Gdyby się miało tak prędko przejść „wielką drogę“?...
— Pan niczego — strofował, — panie Pyć, nie umiesz przemyśleć do gruntu. Pan nie widzi, że tu zostaje coś niedomkniętego, co może stać się nieobliczalnem w przyszłości, a co jeszcze teraz — w potocznej pętaninie — możnaby może wyświetlić?...
— Co wyświetlać? Tu nikt nie był winien! Może formalnie, państwowo rzecz biorąc, pokrzywdzony był Rasiński.
Barcz rzucił się skwapliwie na tę krzywdę Rasińskiego. — Racja, majorze! Pan mi go wciągnie na listę audjencyj.
Złożyło się tak szczególnie, że o przyjściu Rasińskiego zameldował Barczowi w biurze na Zamku Przeniewski, właśnie w czasie interwiewów z zagranicznymi dziennikarzami.
— Poprosić, by kapitan Rasiński czekał, — rzucił przez ramię generał.