Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pan przypuszcza — mówił Barcz, gdy drzwi się za matką zamknęły, — że wszystko to zbiegło się samo?
— Nie myślałem o tem specjalnie, panie generale. Ale tak przypuszczam.
— Że nasza wola, Pyć, choćby tylko podświadomie? Rozumiesz pan, — nieobliczalne radjacje. Ze te radjacje nie współdziałały?...
Chlapali po stole kartami, zabierając machinalnie lewy. Poczem każdy zosobna notował kredą na suknie.
— Bo to, panie generale, z temi nieobliczalnemi radjacjami, przechodziłoby naszą inteligencję, a zatem i odpowiedzialność. Toby nawet inteligencję pana generała przechodziło...
— Coby przechodziło?!
— No, — mlasnął Pyć, — to wszystko, co w tym „związku“ zaszło.
— Związku?
— W zbiegu okoliczności, jeśli pan generał woli.
— Więc w takim razie, — może świadomie dążyliśmy, żeby...
— Gdyby świadomie, — to chyba nie dążylibyśmy, generale, — uśmiechnął się Pyć ostrożnie.
— Więc jak?...
— Ja wcale nie myślę nad tem.
— No to pan myśl! — tupnął Barcz. Złożył karty i wpatrzył się w twarz Pycia. Widział ją przed sobą spokojną, zasłuchaną w szum drzew i głosy liści uwiędłych, które wałęsały się za oknem. Po chwili oczy majora przymknęły się. Wąskie wargi rozwarł słaby