Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/401

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wach tych i we fakcie, — iż skromnie przeszedł z salonu napowrót do hallu.
W hallu rzeczywiście panował chłódek, mierzony wytrawnym krokiem zegara.
Tak, tak, tak, — to przechodzi, dumał Dąbrowa, rozłożywszy się na jesionowej kanapie.
Po jakimś czasie zjawił się główny kamerdyner.
— Dokąd to idziecie, człowieku? — spytał go sennie generał.
— Proszę łaski pana generała — odrzekł fagas, godnie frontując, — idę zobaczyć na pokoje.
— „Na pokoje?“ Owszem, mój stary, owszem. — Mogę ci zawczasu powiedzieć, że tam wszystko w porządku. Twój kolega, jakże mu tam? Pewno już kończył okurzać.
Kamerdyner, poczęstowany ze srebrnej papierośnicy, palce możliwie śpiczastemi uczyniwszy, wziął jednego „Wernyhorę“ i schował sobie za fartuch.
— No i co jeszcze, mój chłopcze, — zachrzęścił Dąbrowa na skórzanej ściółce kanapy.
— Pan generał bardzo łaskaw. Kiedy to ja chłopcem bywał, panie generale? Wnuki już mam.
— Siadaj tu, stary, obok — rozkazał nagle Dąbrowa.
W lokaju, jakoby obluzowały się pod liberją ukryte sprężyny, — lecz nie usiadł.
— Chłopcem jesteś — wyłuszczał Dąbrowa — bo służysz. — W służbie, — umrzesz nawet chłopcem. Bo zawsze starsze będą od ciebie pieniądze twego pana... — Nie martw się. Ja też jestem chłopcem, — bo służę.