Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/400

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ja tu czekam, — nic nie pomoże. I nie z pustemi rękami, — wołał za nią przez przez szklany wodospad, — Rasiński grozi rewelecjami — na Barcza!!!
Dopiero usłyszawszy kroki Drwęskiej na schodach, umilkł. Z lustra patrzyła na niego własna twarz, splamiona burakowym rumieńcem.
Czekał. — Wiedział od Pycia, że mają tu być dzisiaj na śniadaniu. Postanowił nie ustąpić. Jak łamać, — to łamać!
Krążył po pokoju. Potem coś niby czytał. Potem przez otwarte okno liczył małe, rude szypułki rezedy na klombach, uważając, jak chwieje niemi podmuch jesienny.
Daleko, pod lasem Przedmurza, w siwych nalotach słońca i pajęczyny pasły się krowy.
Znudzony ich ruchem powolnym, pozierał wbok, na robotników, którzy łazili dokoła jakiejś willi.
Trzeba się było mocno z okna wychylić, aby w kłębach zieleni zobaczyć czerwony gont wielkich kopuł krywultowskiego pałacu. Generał długo szczerzył zęby ponad rabatem rezedy, — do tej ironji: Do tych grubych kopuł, do tych robotników omączonych, co wiecznie cudze śpichrze budują...
Wypełniło go wkońcu bolesne pojednanie. Gdy do salonu wszedł stary, siwy już strzelec kredensowy z różnobarwnym czubem okurzających piórek na trzcinie, — Dąbrowa polubownie zauważył: — Pracuj sobie, mój chłopcze, sam, i tak słońca tu teraz pełno, — wolę cień.
Wydało się generałowi, że jest coś biblijnego i w sło-