Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/358

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wówczas ruszył śmiało, wyciągnął ramiona i rzekł: — Przyjacielu, my rozumiemy. Cierpienie...
Barcz zatkał sobie uszy. Lecz Krywult, chwytając ręce kolegi i naporem własnych wszerz je rozciągając, jakby się mieli pierś w pierś, niby dwa krzyże zrastać: — Cierpienie, przyjacielu... —
Wziął Barcza pod pachy, czule podprowadził ku kanapie. Usiedli.
Obrzuciwszy generała złotą łaską spojrzenia, ugrzał mu wódz ręce: — Sława, przyjacielu, władza, — to wszystko wobec cierpienia jest niczem. Chłystek tego nie pojmie... Ale wiek dojrzały... Kto kiedyś dzielił życie z małżonką... Jaż stary wdowiec — chrzęścił wódz — ja pojmuję cierpienie.
Barcz nie usuwał boków z pod ciepłych objęć braterskich. Ani wzroku z pod ciężaru turkusów. Tylko same kąty ust drżały mu lekko, jakby z pod ich naskórka przepracowywały się skwapliwie ku powierzchni zręczne jakoweś robaczki.
— Tego Dąbrowa nie pojmie, — szumiał Krywult — tego nawet mój Wilde nie pojmie.
Wódz wyliczył cały skład N. W. T. S-u i dalej koił niespożytą muzyką łagodnej serca odwilży.
— Żyją, jakby wszystko jedną cenę miało. A to nieprawda. I człowiek różnej ceny bywa i sprawiedliwość. I wszystko. Wszystko. Dziś sądzisz o dwa grosze, co jutro grosza nie kosztuje i za co wczoraj, przyjacielu, pół tylko z trudem dawali... Znaczy — nigdy ceny dokładnej nie wiemy. Rozumiesz?... Ot — tobie ona, — zgoda Krywulta.