Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czekało go tu doskonałe zajęcie: Przygotowywanie dla armji regulaminu. Właśnie wchodził na górę z wiązką tych nie oddanych w lecznicy chryzantem, gdy mu zabiegła drogę matka.
— Zaraz tam idę znowu — wołała w natchnieniu cierpienia, — zaraz wracam. Ale powiedz, Stachu, — dlaczego?...
Ofiarował jej miotełkę białych kwiatów. — To się przynajmniej mamie należy za tyle, — nie dopowiedział.
Przejęta łaską syna, widząc, że znów siada za biurko i niby pracować ma, a przecież, — żal się Boże! — Więc powiedz, o co jej poszło?... — Zgięciami dłoni żeglowała przez chwilę nad głową.
— Czemu mama, — odpowiedział po czasie, — zamiast tu siedzieć, nie idzie do lecznicy? Byłem tam i nie mogę powiedzieć, by roztaczano nad chorymi specjalnie czułą opiekę.
Sama nie wiedziała, poco tu siedzi jeszcze? Naturalnie, że na myśl o chorej ściskało ją w dołku. Ale może syn powie nareszcie to, co mu zdejmie ciężar z serca? Bo bez tego nigdy już może nie będzie mogła go kochać po dawnemu.
Ubrana do wyjścia, zawróciła znów od drzwi. — Przestań, — krzyknęła, — przestań z temi pracami! Mów mi tu zaraz, wszystko, co wiesz! Wszystko, jak się należy przed matką. Ja się nie boję. Powiedz, dlaczegoś doprowadził ją do tego?!?...
Nuda zaległa w oczach Barcza, a usta rozciągnął gorzki uśmiech cierpliwej obojętności. — Ja doprowadziłem? — Ja?