Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jabłoński uspokoił się już.
— Chcę — mówił cicho, jakby komuś należytość wypominał — żeby to nie przepadło. To musi ktoś widzieć — widzieć — widzieć...
Jął szybko wytrząsać ostatnie wiadomości przed redaktorem.
— To musi ktoś widzieć, kto ma oczy do patrzenia. Trzeba dla dzieci to zachować — dla naszych wnuków.
— Ja mam być takim właśnie akuszerem pięknej legendy? — śmiał się Rasiński, zbierając równocześnie drobiazgi rozrzucone po stole.
Papierośnica, zegarek, ołówek — upychał to po kieszeniach mocno, stanowczo, jakby cały okres życia miał się tam dać upchać bezpowrotnie.
Tymczasem w redakcji zjawiali się coraz tłumniej jacyś ludzie i nieproszeni, nie pytani krążyli między stołami wśród kup papieru. Naprzeciw, w zecerniach pootwierano okna. Ucichło głośne cmokanie składanych liter, linotyp przestał szczekać.
Na parapetach okiennych, niby sine półfigury tarcz strzelniczych, ukazały się niebieskie fartuchy, wieńczone białemi twarzami zecerów.
Wtem od bramy przez podwórze wtargnął splątany ostry jazgot, a za nim chlusnął tłum.
Drzwi redakcji trzasły naoścież, wzburzony tumult chustek, szmat, strzępów wypełnił wszystkie kąty.
— Magistrat! Magistrat! Magistrat! Byłyśmy w magistracie!!!...
Nikt nie wiedział, o co tym kobietom chodzi.