Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/285

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Drukarnie, aparaty; z angielskiem konsorcjum rzecz nie doszła do skutku. — Zjawiła się Pyciowi w skupionym umyśle figurka Pietrzaka. — Tak, panie generale, biuro Rasińskiego znam nawylot. Niema strachu.
— No więc — strzyknął Barcz przez zęby — Rasiński. I ani słowa aż do czasu mojego „wieczoru ojców“. Po „wieczorze powrotu“ wydaję u siebie ściślejszy „wieczór ojców“. Bez adjutantów, bez żadnych gilów, sami ojcowie, ja, Krywult, Dąbrowa, i dwa wuje: Pan i Wilde.
Zjechali się punktualnie.
Całe żebro landary, na którem mieszkał Barcz, utonęło w dymie automobilów, a rumiane liście kasztana aż przybladły od swędu.
Z chmur benzyny, niby prosto z obłoku do otwartych drzwi wchodząc, twarze przynosili sztywne, powitania wstrzemięźliwe, okrzyki słabe...
Nawet Wilde.
Tylko Pyć uwijał się sumiennie, smakując zawczasu pieśń żołnierską, — o serdeczności.
— Niech żyje, — skandował, siejąc zaradnie kuprem, — nasza serdeczność, serdeczność, serdeczność!
Wilde przeciwdziałał: — Nie można tak! Może tu gdzie płeć piękna?
— Nic podobnego, — uspokoił Barcz, — sami my, prócz gospodyni domu. Moja matka z radością oczekuje panów na górze.
Krywult skłonił się i, opieszałemi łokciami honory