Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

murze... A ot dach gościnny, pierwszy dach tego Przedmurza. — A ot pod tym dachem, — tu zionął smugą upału ku Hance, — „wieczór powrotu“. „Wieczór powrotu“... Każdy wraca, — ą wa wu tradwir, mesje lezetranże, apre, — lepił drewnianą francuszczyzną, — parske że swi telmą tusze a prezą! Każdy wraca do tego, skąd przyszedł. Jak komu serce dyktuje. Pozwólcie, że ono mnie też dyktuje. Szczerze po żołniersku.
Teraz już tylko ten kąt stołu nagrzewał, gdzie siedział Barcz.
— Szczerze — po żołniersku. Dla ojczyzny my zawsze, — życie... Narodowi my zawsze wolę swoją podczyniamy chętnie. Ale serce w człowieku też nie pies, a ja, skromny Krywult też człowiek, panowie... Dokąd ten człowiek wraca, panowie? Za tem sercem!! A ono mu dyktuje, — dziś, — w ten „wieczór powrotu“, — pierwszy obowiązek dla pierwszego kolegi... Z którym na stokach męczenników naszych cierpiało się razem! — Wskazał w domniemaną stronę Cytadeli. — Z którym tej zimy jeszcze smuciło się wspólnie. Któremu to druhowi braterstwo się ślubowało jawnie przed cieniami królów na Zamku!!... Gdzie wdzięczność twoja, Krywult?!
Mówca słodził zdania rzewnemi oddechy.
— Gdzie wdzięczność, zapytują te króle nasze i te męczenniki?! — Przerwał, bacząc, jak wyjść z nonsensu. — Ze stoków wiecznym śniegiem smutku okrytych! Otóż, panie generale Barcz!! — Moja wdzięczność uboga. Szary ja żołnierz. Nie mam złota... Ale my to z Wildem odmierzyli... Przyjmij tu, generale