Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

bocznego głodomora Dąbrowy z pomadowanymi mohikanami Krywulta, — wszystko to utwierdzało Barcza w przekonaniu, że ma przed sobą gotową frondę.
Dziś właśnie zamierzał wsadzić jej między szczęki tak twardy orzech, że nie zastanawiał się nawet nad bezczelnością Dąbrowy.
Niby od much kawałkiem muślinu — osłoniwszy się przed domorosłym Rienzim osobą Przeniewskiego, parlował z Francuzami. Tu jednak nie mógł też zaznać spokoju.
Do rozmowy wmieszał się Rasiński, jak zawsze natchniony, płomienny, wyczekujący wdzięczności, czy pochwały.
Nie w takiej chwili podobne świadczenia. Pomiędzy czarnemi kleksami fraków widział Barcz scenę przykrą nader, — uwłaczającą. Hanka, naciskana z dwóch stron przez Krywulta i Wildego, niby skromna Zuzanna przez starców osaczona, cofała się nieporadnie w głąb szezlonga. Oni zaś z obu skrzydeł sunęli naprzód, chwytając jej ręce w swe łapy grube i głośne.
Pominąwszy wszystko inne, uznał ten manewr za naigrawanie się z atrybutów swej szarży. Jednym tedy ruchem przekreśliwszy brutalnie figurę Rasińskiego, podszedł do rozochoconych współwodzów.
Wstali.
Gdy pomiędzy Barczem a Wildem znalazł się też Dąbrowa, — Krywult chrząknął donośnie.
We czterech, niby srebrna wiązka gwiazd i piorunów, zawiśli nad Drwęską. Uśmiechała się niepewnie.
— No, już czas chyba, — spiętrzył się Krywult w wartkim okrzyku. Drwęska pobłażliwie dała znak.