Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zeszły się, lecz nowe się schodziły. Byle we dwóch przeciw jednemu, — kuł w sobie, srogą niechęcią omotany.
Zasłony rozstąpiły się i cały system zbrojnej radości rozbłysnął na progach salonu. Słońce tego systemu stanowił generał Krywult, obrzmiały złotą pogodą, na wsze strony strony ślący głośne oddechy upału, niżej golonych policzków potrójnie wieńczony auerolą podbródka.
Naczelną radość pulchnego słońca, niby księżyc, odbijał generał Wilde, w myśl harmonji systemu i mniejszy znacznie od Krywulta, i przywiędłemi podkrążony podbródkami, i, w miejsce jasnych przełęczy, na wezbranem radością obliczu ciemne piętna i wilgotne doliny noszący.
— Wkrótce, wkrótce, wkrótce, — parskał raźno Krywult, pomruk i cmokania przędąc dokoła Drwęskiej. W czasie przywitań, i kiedy mu gości przedstawiano, i kiedy wstrząsał długiemi jak cepy ramionami Dąbrowy, — ciskał wciąż w stronę Hanki rosochate komplimenty.
— Widzieliśmy po drodze auta, — cedził przez miękką fistułkę Wilde, — auta hrabiego Bogulickiego i generała Barcza. Zaraz będą.
— Dąbrowa cieszy się z Barcza, — przerwał Krywult, zwiesiwszy rękę na przywitanie Rasińskiemu. — Otóż to pan Rasiński. To pan tak grzał po gazetach na prawo — lewo. Niemirowicz-Danczenko swojego rodu. Nu, — dobrze, dobrze, dobrze...
Jednym gestem ramienia ocienił pisarza i zostawił poza sobą, w linji bufiastych gerylasów.