Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ciężką przeprawę i dlatego właśnie pragnęła olśnić wszystkich zbytkiem.
Pierwsi przyjechali Rasińscy. Kolejką, nie samochodem.
Rasińska w przedpokoju dopiero powszechne, uliczne obuwie zmieniała na precyzyjne, ozdobne, w kufereczku przywiezione.
— Jeszcze nikogo, — rozglądał się Rasiński. Ucieszył się szczerze na widok Drwęskiej.
Schodziła ze schodów.
— Bom gotów, doprawdy, pani Hanno, zacząć tu gadać gwarą Pycia.
Od pasa wgórę prawie naga, ze sznurem pereł, jak toczone przez odwilż ziarna mrozu, połyskującym na piersiach, sprawiała raczej wrażenie efeba. Po kolana widać było jej smukłe nogi, a krótkie czarne kudły uczesania głowy, zgrabione wbok szerokiemi widłami szyldkretu, przydawały jeszcze twarzy chłopięcego wyrazu.
— Starzy znajomi — śmiała się wesoło.
— Mój Boże, — potwierdzał Rasiński za siebie i za żonę, — starzy i wypróbowani.
Drwęska uderzyła go lekko w mankiet munduru, poświęcając całą uwagę Rasińskiej, na której zależało jej dziś, jako na potrzebnej „przyzwoitce“.
— Jesteś... Jest pani skromna a śliczna! Mandarynka. — Poprawiała Rasińskiej kokardy, które od nasady pomarańczowego klosza sukni biegły wdół chrzęszczącemi językami jasności.
— Jak przystało na ludzi najmniej ważnych, — ciągnął Rasiński, — zjawiliśmy się pierwsi. Bo to nigdy