Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niby śnieżne konfetti sypały się z nich karteczki odezw.
— Też moje, — myślał Rasiński. Dziecinną bowiem przepełniało go dumą, iż jego własne słowa lecą w lśnieniu odezw przez powietrze.
Od strony mostów na Wiśle powstawać jęły i coraz bliżej podchodzić głuche kroki marszu. Na niebo, jakoby pchnięta dźwiękami pochodu, wytoczyła się chmura perlista.
— Byczo — strzyknął ktoś nad uchem Rasińskiego.
To Pyć kłapał swą wyszarzałą gębą.
— A tak — uniósł się Rasiński, — żebyś wiedział! Nawet po niebie latają dziś moje odezwy.
Nadeptała na nich niespodzianie matka Barcza.
— Sam pan generał nie będzie dziś tak pięknie wyglądał, jak pani — składał się Pyć, całując jej żylaste ręce.
Miała na sobie czarny kabat, w rodzaju karawaniarskiego rajtroka, i suknię, sfałdowaną jak sutanna. Wyzierały z pod niej zdeptane kapki trzewików. Na czubie głowy trwał przedziwny jakiś fiok, siejący płoche cienie przez pierś, między mnogie krzyże opieki, ratunku i miłosierdzia.
— Jak syn mój będzie dziś wyglądał, — śmiała się do nich, — przekonam się wnet sama, oficjalnie, na czele szkolnych dzieci.
Nie zrozumieli.
— Jakto, więc nie widzieliście? Te wszystkie szkółki? Panowie! Przed chwilą pan Pietrzak, tu, mnie, w żywe oczy, przy świadkach powiedział, że takiego rygoru, ładu, porządku nie widział nigdy.