Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wskazała na rzędy ławeczek: — Wolę mój malutki.
— Mama nie chce zrozumieć, że także względy gospodarskie —
— No to z żoną zamieszkaj!
— Nie mogę. Wyższe względy towarzyskie. Nigdy nie mógłbym być pewny Jadzi, jak mógł być ojciec w stosunku do mamy...
— Co to znaczy?
— Koło mamy nie kręci się przecież jakiś Pietrzak.
— Kręci się, — przebiła zwycięsko. — Wszystkie moje dzieci jedzą keksy Pietrzaka!
— Ale nie kręci się w „tym“ sensie, — krzyknął Barcz. — Przyzna mama, że tegoby się nigdy nasz ojciec ze strony mamy nie doczekał!
Uległa, choć oczywiście postanowiła dotrzeć, zbadać, dojść do jądra sprawy. Bo jeżeliby istotnie Jadzia krzywdziła tego Stacha?...
Starej Barczowej nie opuszczało zakłopotanie.
— Wiem, co porzuciłam, — mówiła do syna w pierwszych dniach wspólnego mieszkania na stanisławowskiem skrzydle, — ale nie wiem, do czego wrócę.
— Co to znaczy: wrócę, — oburzał się Barcz, jedząc ranne śniadanie. — Będzie mama ze mną i koniec.
— Widzisz, mogę zaniedbać dzieci, opiekę, szkółkę dla uczuć rodzinnych. Ale jeżeli ty tych uczuć okazać nie chcesz? I nie chcesz godzić się ze swymi najbliższymi?
Twierdził, że tu niema mowy o kłótni. Z „tem wszystkiem“ trzeba tylko wyczekać aż do końca wojny.