Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szał wiatr. Widne w świetle rzadkich latarń, półroztajałe ścieżki lśniły wilgocią.
— Generale, — zanucił w głębi pokoju Przeniewski, — powiem coś z serca. Nie sądź, a zgódź się. Zrobimy tak: Ty rozwiedź się z żoną. A ja... Moje życie, — cóż warte? Daj mi ją. Zbędziesz kłopotu. Nie gniewaj się, wybacz... Mam zaszczyt prosić cię o jej rękę. Potem, — wyślesz nas w misji, pojedziemy, ludziom z oczu zginiemy —
— Skądeś pan to wziął? — zaczerwienił się Barcz.
— I ja tak myślę i tak to już z Pyciem uradziliśmy.
Barcz nie odpowiedział, oklepał Przeniewskiego po łopatkach, ale tem prędzej postanowił działać, zaniepokojony nazwiskiem Pycia w tych dziewosłębach.
Pojechał do matki, by zakończyć już raz sprawę wspólnego mieszkania.
— Jakże ja ci rzucę moje prace, — żaliła się, wskazując ławeczki szkoły, i pokój cały z poukrywanym towarem Jasia, i łóżko, i obraz z zapaloną lampką.
— Żebyś wiedział, nie jestem wierząca, ale od śmierci waszego nieboszczyka ojca a mego męża palę to światło.
— Mamo, — sapnął Barcz, — przecież wiem, że mamy mąż był naszym ojcem. Nie o to idzie.
— O to! — obruszyła się, — o to. Wiesz, ale nie pamiętasz. Chcesz, żebym z tobą razem mieszkała, — a żonę zaniedbujesz. Tegoby twój ojciec nigdy nie zrobił! Nie chcę. Zresztą, gdzie mi tam ten wielki świat?!
— Należy się mamie.