Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dowane, niewiele pomóc mogła, tem niemniej polecał ją Krywultowi, podczas pożegnania, przed wagonem specjalnego pociągu.
Stali majestatyczni i tajemniczy w mętnych obłokach pary, pod purpurowemi storami salonki.
— Wojna — wzdychał Krywult, — nie oszczędność a rozrzutność.
Barcz streścił raz jeszcze ilości wojennego zapasu i odsłonił tajniki „uczciwościowej gaffy“ wysłannika.
— Królestwo za kanalję, — kończył serdecznie. — Bo tu dwu rzeczy trzeba: żeby była kanalja i żeby była pewna. Wtedyby posłało się ją i niech się w miarę da okraść, lecz miejmy już zato na porę nasz wojenny materjał.
Krywult, na stopniach wagonu, bijąc się w czoło, jakby sobie mózg z czaszki wytłuc chciał: — Taż Wilde, generale, taż mój Wilde jedyny!
Barcz wyciągnął rękę do ostatniego pozdrowienia. Pociąg ruszał.
Jedyny, jedyny, jedyny! — toczyło się gęstym, aksamitnym tonem z okna wagonu.
Tego Wildego sprowadził sobie Barcz przez Przeniewskiego, na swe stanisławowskie skrydło.
— Wiem wszystko, — szarpnął pierwszy generał, — poleca mi pana Krywult.
Przyczem mierzył tę ciemną figurę od stóp do głowy: te małe, świńskie oczka, te ręce opiekłe, te krzaczki złotego włosia na palcach.
Barcz wyłożył istotę misji: — Pojechać, przekupić, w miarę dawać się okraść, bylebyśmy resztę materjału mieli punktualnie.