Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nieprawda, — ryknął, — bydło: ludzie jesteście!
— Ciężko splunąwszy, kazał się wieźć.
Klatek dla takiego bydła bronić trzeba, — cierpiał w wielkiej rozpaczy podczas sztyftowania oddziałów do sejmowej asysty. I kto?! On sam, który bataljony pod Przemyśl rzucał ze łzami wstydu w oczach. Teraz szykuje garnirunki ulic. A potem, zręczniejszą od swojej wystrzelony ręką, pojedzie z wagonami, natkanemi mięsem żywem — na front.
Boga tu dawać!
Oklejony czerwoną banderolą generalstwa, — na front...
Boga tu dawać nareszcie jakiegoś — miotał się konno przed sztachetami dawnej pensji rosyjskiej, na Sejm przemienionej, językiem narodowych sztandarów wśród mrozu mlaszczącej.
Ulice po brzegi wysypywała ciżba. Przez kordony piechoty i rozmaite milicje przesiewały się strojne delegacje, dygnitarze, czarne tuzy. Których on też kiedyś miał w ręku, sam się ich pozbył i oto zagrano nimi raz na zawsze całkiem inną partję.
Boga tu jakiegoś dawać, — wyrokował, rycząc zwysoka na rozproszonych adjutantów.
W oddali mgła przerywała się pod naporem pędzących koni.
Naród jedzie, jadą tłuści, — przekomarzał się generał do grzywy swego wałacha, wyciągając szablę z pochwy. A równocześnie, z nieznanych kątów, nie-doczytanych stronic i jakichś błędów samotnych, które