Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

grube łuki mostu Poniatowskiego i jeszcze dalej, śladami jakichś stróżów, ku kamienistym przewodom tamy urwanej, gdzie skuczy wicher.
— Tutaj, tutaj, — nęciła Hanka.
Poczem, biorąc Barcza w długie poły wonnego futra: — Tutaj, tutaj, tu właśnie my oboje, — naturalnie, — biedne, dzikie apasze...
Ale już chyba ostatni raz, — myślał nazajutrz generał, zaziębienie bowiem trzęsło nim ogromnie, a chrypa zaległa gardło, że mówić prawie nie mógł.
Chłód i pustka, panujące na nowem mieszkaniu, wzmogły jeszcze ten ziąb.
Barcz obawiał się, by nie zachorował tu na skrzydle starej postanisławowskiej landary, wciśniętej między stajnie i ujeżdżalnie ułańskie.
Właściwie, było mu tu o wiele gorzej, niż w hotelu. Uważał jednak, że z „hotelową zagranicą“ trzeba już było skończyć i zamieszkać niedostępnie a szanownie zarazem. Nosił się nawet z myślą sprowadzenia matki, przekonany, że uczyni to doskonałe wrażenie i ewentualnie stanowić będzie niezawodny puklerz w razie interpelacyj partyjnych, tyczących się jego prywatnego życia.
— Alibi musimy mieć znakomite, — mówił Drwęskiej któregoś wieczora, — alibi murowane.
Tuż przed otwarciem Sejmu, pewien sprawy wyborów, postanowił Barcz skończyć z Dąbrową. Pod grozą przeprowadzonego śledztwa w sprawie zamachu, usunie Dąbrowę ze stolicy i, okleiwszy na państwowym balu „zgodą narodową“, — rzuci spiskującego na