Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W życiu publicznem rozumiecie potrzebę kompromisu, a w prywatnem, zwłaszcza, gdy się to tyczy kobiety... Mam dwoje dzieci w pensjonacie w Wiedniu — tak? Moje rachunki tu, w hotelu, chyba sobie wyobrażasz? Tak? Więc Co? Może mam wziąć posadę?... Może tam wakuje gdzieś u was w biurze? A będzie z tego tyle, że zamiast bogato, będę się musiała puszczać z jakimś małym, pokątnym szefkiem? Może ty masz na to, aby mnie utrzymać? Zgodzę się na bardzo skromne warunki...
— Moje stanowisko przewiduje w kosztach utrzymania żony, wysokość utrzymania niedrogiego psa... Skarb państwa —
— Nie może chcieć, byśmy żyły, jak psy! Niech przedtem zmieni klimat i pozwoli nam nago chodzić po ulicach... Krótko mówiąc, jeżeli nie chcesz kraść a chcesz z kimś żyć, a nie masz na to, to pozwól, że ten ktoś będzie sobie dawał radę, jak będzie mógł...
Przytuleni do siebie, wywróceni napoprzek dywanu umówili się szeptem i pokryjomu wyszli. Naprzód Drwęska, Barcz za nią, w odstępie.
Pełen służbowego skupienia wobec klekotu podoficerskich kopyt, przestał chwilę pod szklanym wiatrakiem hotelu.
Poczem dalej, — w nocne ulice, gdzie się zeszli przy kaprawem świetle dorożki. I dalej, — pod rękę, ramiona poprzez plecy, z palcami w palcach, nito giętkie sprężyny oplotu.
Na zbocza szkarpów i ciemnych ulic, których blaszane nazwy patrzą ku falom czarnej Wisły, — pod