Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

armię szprycuje się jeszcze życiorysem Barcza. Życiorysem, — powiedzeniami. Już mi ich nawet brak! Może pani sobie coś przypomina?
— Ho, — ho, — ho, — zaśmiała się Jadzia długim przeciągiem westchnienia.
Z drzwi wysypała się gromada spoconych uczestników sesji.
Pyć zatrzymał się przed młodą Barczową.
— Widziała pani? Teraz ich wszędzie mamy, tych gości, w całej Polsce. Wszędzie siedzą i kupują. Ślicznie pani w tym mundurze. Czy to misja bez różnicy płci, — pytał Pietrzaka, — nosi takie?
— O tak, wszędzie takie same. Na cały szwiat.
Pietrzak zaczął raz jeszcze opowiadać o tych olbrzymich żelazno-betonowych domach miłosierdzia, które dziś wznoszą się w każdej części świata.
— A na pani Jadzi, — kończył, — mundur też nie do parady. Szopka już gotowa, można spróbować na froncie?...
— Niemożliwe, — przeciął Pyć. — Front na to nie pozwala, — mróz, walki, gdzieżby teraz!
Pietrzak obruszył się, Jadzia zaś, jakby nie pamiętając, że pełno tu wszędzie obcych ludzi:
— Panie złoty, ja chcę i muszę wyjechać z Warszawy. Tyle pracowaliśmy, wszystko przygotowane —
Utknęła oczyma w ciemnych chmurach, wiszących nad balkonami Wielkiej Opery.
— Pani nie rozumie, co to jest dzisiaj front. Tyfus plamisty, epidemje. Za duża odpowiedzialność.