Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rządu niema... Coprawda ten drugi, nowy, mamy już pod kluczem. A szwadronów naszych jeszcze nie widać... Jasna cholera z tą kawalerją. Wyjechali, Bóg wie kiedy, i niema. Dąbrowa też nie telefonował?... Trzy kwadranse tu stoję sam i musztruję tych buntowników.
— Jakto?!
— No tak, — kłapał chudemi szczękami major, — kazałem sobie ich kapitanowi zdać raport, zbeształem za nieporządek, żołnierze nie mają przy płaszczach oliwek. Stracił głowę. A ja od krzyku głos.
Istotnie, przesypywało mu się w piersiach tchnienie nierówne, szorstkie.
— A rząd?
— Niema starego. Porwali go i gdzieś uwieźli. Nowy pod kluczem. Mają śliczne fokowe palta. Zresztą — wszystko w porządku. Łączymy przecięte druty. Rasiński już w agencji. Sąd — tu na miejscu, z samym generalnym prokuratorem Jabłońskim. — Pyć wskazał szereg oświetlonych okien, — na miejscu zbrodni. No więc, może chcecie, generale, zobaczyć te foki?...
— Kogo?!
— No, — nowy rząd.
— Ale gdzie stary?!! — ryknął Barcz.
Przecież w istocie rzeczy, — te wszystkie „ludowe surduty“ na nim wisiały.
— Za starym jeździ Wilde. Sam ich schował, — niech sam odszuka... To właściwy wódz tego całego „powstania“.