Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zbuntowanych zostawił pod eskortą, a sam z kilku podoficerami ruszył na plac alarmu.
Działo się to w przegonie krótkiej ulicy, przez którą szron dął, nieprzerwaną chmurę mroźnej bladości miotając o ciemne ściany domów.
— Bagnet na broń, — skomenderował Barcz.
Lecz tam, pod szerokim tarasem Komendy Miasta, spostrzegł przez pasma zawieruchy także jakieś wojsko?! Podszedłszy bliżej, przystanął.
Jakiś wysoki głos, niby trzaskanie bata, klaskał raz po raz w powietrzu, a na dźwięk jego dwurząd żołnierzy kruszył się, rozpadał w czwórki, znów zrastał.
To Pyć!
Major Pyć stał przed szeregiem, szary, sztywny jak gwóźdź, i ostremi komendami trzepał kompanje po bokach. Spostrzegłszy generała, rozpętał srogie parady. Potem dopiero zarządził zmianę oddziałów.
Razem z Barczem stali teraz na kamiennym tarasie odwachu, niby w olbrzymiej loży pustego amfiteatru, kutając się szczelnie przed zimnem. Trzeba było dopatrzeć jeszcze, jak działa przysłana nareszcie przez Dąbrowę piechota. Bataljon, na podobieństwo ciężkiego stoku sukna, rozwijał się coraz dalej. Z jego krańców odrywały się poszczególne części i, nito małe, wyskubane z całości strzępy, toczyły się patrolami w stronę sąsiednich ulic i placów.
— Nasze kochane ramy, — rzekł Barcz, przeprowadzając oczyma poszczególne sekcje.
— Sidła, — smarknął Pyć. — Dąbrowa się spóźnia. Dopiero teraz dostałem z Cytadeli ten bataljon.