Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Złożywszy ostatni pocisk na spokojne ręce starszego żołnierza, wyprostował się przed Barczem i ryknął na cały hall:
— Panie generale, melduję posłusznie, że pan generał jest już wolny!!!
Barcz wziął go w objęcia, wzruszony, szczęśliwy, jakby ziemię obiecaną ściskał.
Jedni sprowadzili wdół rozbrojonych napastników, drudzy pozostali przy Barczu, otaczając go ze wszech stron — a to ze względu na buty... Żeby je sobie wdział, bez obrazy generalstwa przed niewtajemniczonymi.
Siedząc na marmurowym schodzie, siłował się z cholewami. Bez haczyków nie było łatwo.
— Zasłaniacie, panowie, lepiej zejdźcie, — ja zaraz...
Zostawili go tedy samego.
— Mocuj się, psiakrew, durniu, — dyszał sam do siebie, zamotany w purpurę generalskich podszewek, — ze swą pretensją, prywatą, na oczach wiernych — bydlaku!
W skosie niemiłosiernej ironji widział się teraz na białych schodach kamiennych, nito na stopniach białego majestatu czerwony rak, utrudzony własnemi łapami. Lecz kiedy wstąpił nareszcie w obcisłe, nieusłuchane cholewy i stanął pewnie, — jakby stanął na brzegach czasu nowego... Teraz, — przemknęła mu się przez myśl owa dawna chwila u krawca, kiedy to jego adepci na gołe pięty mu patrzyli. — Teraz obcych przyuczy na gołe pięty z szacunkiem patrzeć!