Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/171

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wierusze włosów. Sypkie ich pasma rozwlekał po pościeli i rzekłbyś w czarne płomienie bił pięściami. Jakoby wszystko streszczał wobec świetnych przed którym bądź szczegółów jej ciała. Wobec ramienia Drwęskiej zimną wstęgą wiedzionego przez zamknięte powieki. Wobec malutkiej stopy, w której chłodne palce, niby w białe piszczałeczki gładkiego pięciotonu, tchnął oddechy gorące... Wobec jej piersi, skupionych tak ściśle pod objęciem dłoni. Wobec czoła, za którem taiła się, gdzieś tam w środku tej chłodnej głowy, jedyna, tak ponętna bezczelność.
Drwęska zaś, z ustami na jego ustach, słuchem przy drzwiach rozścielona... W strwożonem sercu przygotowana, że gdy wejdą, strzelać zaczną, — skoczy między napastników i kochanka zasłoni. Zapukano do drzwi...
Już — poniosło się przez Barcza.
— Co? — szepnęła Drwęska, obejmując go stokrotnie.
Chwycił browning. Lecz jakże strzelać z kobietą u boku.
— Warjatka! — syknął Barcz i, rozerwawszy uścisk, zwinął ją, zmiął, potężnem uderzeniem wkopał w nogi łóżka. Postanowił nie otwierać. Honor, honor kobiety, — pieniła się w generale bezsilna pasja.
Był tedy bezbronny. Wciągając szybko skarpetki i spodnie, wahał się jeszcze... Nie mógł strzelać. Nie mógł też sygnalizować do posterunku podoficerów. Strzelać, — podoficerowie, — policja, — stacjonowanie w pokoju, — niemożliwe!