Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Polegam na nich i z tej gadaniny wnoszę, że szwadronów, które sobie krywultowscy gotują, i bataljonów, w których prowadzili robotę, nie będą mieli na porę. Wnoszę tedy, że to nie będzie ani dziś, ani jutro, ani nawet w tym tygodniu. Mamy przez te dnie, każdy z nas, sporo śmierci w ręku, — fuknął Dąbrowa czarnemi dziurami nosa, — więc należałoby ostrożnie...
Siedzieli z Barczem naprzeciw siebie, a Pyć targał się między nimi to w tę to w ową stronę.
— Co tam, panie generale, śmierć na darmo poklepywać. Ja moich oficerów, — czochrał się Pyć pod pachami, jakby stamtąd miał tych oficerów wytrząsać, — będę mieć od dziś gotowych, tu obok, w kasynie. Dajmy na to, przy jakiemś pożegnaniu, czy też państwowej pijatyce. Nasze zaś wierne oddziały, gdyby pan, generale, już dziś zaalarmował, choćby pod pozorem odmarszu na front.
Dąbrowa skinął głową:
— Zrobi się. Ale to jeszcze tak wadliwie funkcjonuje.
Barcz i Pyć popatrzyli na niego nieufnie. Wytrzymał, — w miarę nacisku klarując powoli spojrzenie. Tak, że dwuznaczna tłustość, powlekająca jego źrenice, rozrzedzać się jęła i przetapiać w czystą biel służbowego oddania.
— No tak, ale jeżeli stanie się jakiś zawód?
— Co to znaczy „stanie się“? Za takie zawody rozstrzeliwują w wojsku, panie generale, — westchnął Barcz.