Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyliczał długo, chcąc uchwycić spojrzenie Pycia, tlejące pod wyleniałą brwią. Lecz nie można się było doszukać tego spojrzenia. Jakby w obwodzie oczodołów majora mętny klej płynął.
Zwiedzali dalej, witając się po drodze z ważniejszemi figurami. Odmierzyli głośno cześć generałowi Dąbrowie, który w towarzystwie swych synów z tłumem obszarpanych żołnierzy pił kakao za ladą.
W kinoteatrze misji powitali się z dziennikarzami.
Zwiedzili heblowane gładko biura, znakomicie rozłożone pod alabastrowemi muszlami lamp elektrycznych.
— Wszędzie mamy światło bez cienia. U nas jasnoszcz, — rzecz pierwsza.
Zwiedzili w suterenach wielkie składy, ułożone tak rozsądnie.
— Nie trzeba nic wyszukiwać, — zapewniał Pietrzak, — gdy jest ułożone, jak na okręcie. Co jest dobre dla oceanu, starczy „dla cały szwiat“.
Pyć podziwiał wspaniałe rzędy pak, pełne biskwitów, kakao, czekolady.
Właśnie wchodzili do rejonu bielizny, gdy wszystkie piwnice zadrżały przenikliwym głosem, pluszczącym, niby nagle wpuszczony prąd powietrza.
— To psalm! — ucieszył się Pietrzak. Położywszy skośnie głowę, dopomagał dalekiej melodji nuceniem.
— Musimy zobaczyć coś weselszego, — wzdrygnął się Pyć. — Marjonetek mi pan wcale nie pokazał? — Z pomiędzy mętnego zlepu źrenic majora, wytrysnęły ciemne igiełki.
Pietrzak osłupiał: — Zapomniałem.