Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czów. Takim łatwo. Oni sami są ojczyzną, — skamłał, śmiejąc się do głębokiego cienia jej ud, — ale my biedni, co szukamy.
— Ach, — otrząsnęła się Drwęska, — głupi, bogaty chamuś.
Zatoczyli się na łóżko.
— Tyś z prawdziwych majątkiewiczów, — dyszał Pietrzak, obciskając ją żylastemi wzgórkami muskułów, — dlatego ja...
Uśmiechnięty ku pozłacanej ciemności pokoju, powtarzał z zielonego poety: — Promieniejonca, — promieniejonca.
Głupi, bogaty chamuś. Uważał te słowa za doskonałą receptę postępowania. Wartą więcej, niż dwa szmaragdy. Zwłaszcza, że przez Drwęską nawiązywał również z najbliższem otoczeniem Krywulta.
Narazie sączył się stamtąd sznureczek brylantów, które Pietrzak kupował od „wiadomej osoby“, mianowicie od intendenta Wildego.
Ale tu też nie było trwałej miary. W tym kraju wszystko miękko, miękko, — bez gruntu.
Wilde chciał odrazu „pracować wagonami“. Poślą wagony na kresy, po meble...
— I tak bolszewicy zniszczą tam wszystko, — wspierała Wildego Drwęska. — Meble, szkła, różne zabytki. My — stamtąd tu — a dalej, pan... Na Gdańsk. I tak tyle idzie na Gdańsk waszych skrzyń, transportów.
Lecz Pietrzakowi nabiegły mrokiem głębokie ślady ospy.
— Nigdy misja nic takiego... Bo flanela — to fla-