Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jadzia cofnęła się odruchowo wtył. Lecz nieszczęśliwy młodzieniec szedł prosto na nią. Jakby wkońcu miał wyjść z płótna, przez mrok dotrzeć do krzeseł i wniknąć w patrzących...
Zapiała nagłym, głośnym płaczem.
— Szwiatło, — szwiatło, — wołał Pietrzak.
— Jakie straszne, jakie okropne, — drżała, przykładając chusteczkę do oczu, zalanych łzami.
— Nie można być takim miękkim, — polecał statecznie Pietrzak. — Miękkoszcz, — nie dobre dla człowieka. Lepszy rozum. Tu wszystko u was takie miękkie...
Sprowadzili ją ze schodów wzruszoną, przestraszoną.
Pietrzak, otuliwszy nogi fartuchem samochodu redemptorystów, odwiózł Jadzię „Pod laleczkę“, gdzie był już prawie gospodarzem. Napoił herbatą, pokleił najdelikatniejszemi słowami i wyszedł na palcach.
Jak zawsze, — pochodzić bez powodu. Żeby codziennie w rozkładzie dnia była pusta luka...
— Miękkość, — litował się, patrząc na niezaradny ruch uliczny.
Dopiero poznawszy ten kraj zrozumiał, dlaczego mu było tak ciężko na prawdziwym świecie. Dlaczego mu rodzice ospy nie szczepili, dlaczego tyle razy brał cięgi od obcych w dzieciństwie. Miękkoszcz...
Zato nie marnował teraz nigdzie tej stalowej zwięzłości, której tam uczą wszędzie i zawczasu. Wystarczyło, aby tu palcem kiwnął, — a zyskiwał, jakby tam mógł, bez wytchnienia chyba pracując po całych dniach.
Któryż z agentów, — wynosił się w duchu Pietrzak,