Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dalej widać było niedługie przegony skopanych nieużytków, siną smugę rzeki i, we mgłach drugiego brzegu sterczące, rózgi drzew.
— To tu, — głosił przemarznięty historyk.
Krywult i Barcz zatrzymali się o parę kroków od wysokiej szubienicy.
Podczas gdy tłum dostojników zataczał półkole, obaj generałowie sklepili myśląco dłonie na gardach szabel.
— Trzeba wiedzieć, że tu, — dyszał aksamitną sapką Krywult, — bo jakby się nie wiedziało, to nawet nie poznasz, że to szubienica.
Podniósłszy z nad gardy wskazujący palec, obwiódł nim kolejno oba słupy i ramię poprzeczne.
— Pomyślisz, — dyszał kojąco, — stojak do trzepania dywanów, — nu, jakieś wieszadło... Ale jeżeli naprzód nie wiesz, — to nigdy nie zgadniesz.
Barcz nie słuchał prawie, błądząc oczyma wśród tłumu.
Pochyleni naprzód dostojnicy zdawali się chciwemi spojrzeniami szukać pracowicie świętości tego miejsca. Wśród zmarzniętych zakładek błota, między płatkami śniegu, plączącemi się pod hakiem krogulczym, na zielonych liszajach wilgoci u podstawy słupców.
Ach, — śmiał się w sobie Barcz, — szalona radość z odzyskanego śmietnika...
— Nu, — cukrzył mu nad uchem Krywult, — jeżeli nie wiesz... Pomyślisz, — coś do gimnastyki! Każda straż pożarna taki stojak ma. Pomyślisz...
— Stojak, albo rama, — zakończył serję możliwości Barcz. — Zresztą, zaraz się wszyskiego dowiemy.