Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Barcz patrzył, jak wśród mrozu i sypkiego dygotu rozpędzonych słupców szronu, przenikają się dwie gęste fale ludzkie, oficerowie, pisarze, przedstawiciele miasta, prowincji, kleru.
Ach, ramy, — ramy!... Zdało mu się teraz, że tajemnicę tę posiada sam tylko. Że mrozu, w którym zastyga jego wola, starczy właśnie na ujęcie tych fal ludzkich w ramy!
— A to, — przerwał mu Krywult, — mój Wilde, generał Wilde. Ile on u mnie spraw, wypadków przerobił! Intendent...
Jakgdyby łuski spadły z oczu Barcza. Dziwnie blisko jawiła mu się tłusta, siwizną natarła twarz intendenta. Małe, żałośnie pod wydętem czołem świecące oczki, leniwe wargi, policzki obwisłe, niby połcie.
— On przyszły budowniczy, — Krywult wskazywał za Wisłę, — tam, na naszych terenach. Wielkie artiele, — kooperacje... Wywojował się już, — teraz o pożytku dla kraju kłopotać będzie.
Barcz przypomniał sobie, że intendent ów ma związek z dossier w punkcie „złoto“ i że go obstawia Drwęska.
Mistrz ceremonji doniósł, że na dawnem miejscu stracenia wszystko gotowe.
Ruszyli naprzód, ku centralnemu momentowi uroczystości.
Z wysokiej bramy, wysypaną piaseczkiem ścieżką wdół, na krótkie szkarpy, opadające ku Wiśle. Śnieg się stąd spłoził w szeroki rów, przez wychudłą gęstwę martwego zielska.