Strona:Juliusz Kaden-Bandrowski - Generał Barcz.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Między siwe oddechy, które wiatr niecił z ludzi, z murów i z miejsca całego, wpadła kulawa gromadka metalicznych dźwięków.
Hymn narodowy.
— A cała sztuka, — sądził Barcz, krocząc ku Dąbrowie ciężkim, pysznie budowanym krokiem, — nie poddawać się truciznom pamięci.
— Upiory, duchy... — Wracał ku nim żywy, stanowczy i świadomie niewdzięczny.
Obaj generałowie szli bardzo szybko, tak, że się spotkali przy raporcie oko w oko i sam na sam, świty bowiem nie nadążyły.
Dąbrowa meldował w myśl wojskowego obrzędu: — tylu a tylu takich, siakich, owakich.
Słowa meldunku szczękały w zimnem powietrzu, jak chwyty bronią.
Potem, wyszczerzonemi zębami:
— Zaś co do więźniów, którzy tu teraz są... Są, — gniją...
Na to Barcz z jowjalnym uśmiechem: — Zazdrościsz im?!
Nie oglądając się już, pewien kroczącego za sobą posłuchu, przeszedł w tanecznych drobieniach hymnu przed bataljonami. Pokazywał im przywdziewane na wszystkie rewje, stylizowane w symbol rozkazu oblicze.
Obszedłszy szeregi, wcielił się krótko lecz potulnie między reprezentację rządu.
Ludowe ministerjalne „surduty“ stroniły od Barcza, raził je bowiem swą generalską łuną i rześkiem zdrowiem militarnem.